Dzieciństwo nie kończy się, kiedy zaczynasz zarabiać. Ono się kończy, kiedy przestajesz się bać. Bo co z tego, że masz etat, skoro w środku dalej jesteś emocjonalnym dzieckiem z duszą posklejaną szarą taśmą naprawczą? Ja też miałem wypłatę, zanim miałem zarost. Ale jakbyś wtedy do mnie powiedział „kocham cię”, to bym spierdolił szybciej niż kanapowy coach od emocji na widok własnego odbicia.
Nie miałem dzieciństwa. Miałem obowiązki. Jak chomik, tylko bez kołowrotka i z długami emocjonalnymi do zapłaty. Niby funkcjonujesz, ale cały czas z tyłu głowy słyszysz tykanie nie zegarka, tylko bomby.
To nie trauma. To dziedziczenie emocjonalne. I nie, nie chodzi o to, że kiedyś było biednie i mama nie miała czasu. Chodzi o to, że w środku masz system alarmowy, który włącza się przy dotyku. Jakby ktoś ustawił twoje życie na tryb „czujnik ruchu” i każdy gest traktujesz jak zamach.
Znasz to uczucie, kiedy otwierasz lodówkę i widzisz światło i mimo że nic cię nie atakuje, masz odruch, że zaraz coś jebnie? Ja miałem tak w relacjach. Ktoś mnie dotknął ciepło, zbliżył się za bardzo, a ja już byłem gotowy na wpierdol lub ucieczkę, jakby to była pułapka na nosorożca.
Bo dzieciństwo zostaje. W sposobie, w jaki reagujesz na bliskość, jakby ktoś ci kazał pocałować kaktusa. W tym, jak unikasz rozmowy, bo każda przypomina ci trzecią rundę domowego MMA. I w tym, jak przy każdej krytyce czujesz, że trzeba się tłumaczyć, uciekać albo gryźć.
Zresztą, powiedzmy to szczerze, dzieciństwo kończy się wtedy, kiedy pierwszy raz stoisz przed lustrem, patrzysz sobie w oczy i nie chcesz ich od razu rozjebać pięścią.
Byłem kiedyś z dziewczyną na wakacjach, Grecja, te klimaty. Siedzimy na plaży, ona mówi coś ciepłego, serio miłego. A ja? Ja jej odpowiadam, że musimy wracać do hotelu, bo „woda droga, a jak zaschniemy, to nie wypuszczą nas z kraju”. Kurwa. To nie była odpowiedź. To była reakcja gościa, którego nikt nigdy nie zapytał, co czuje, tylko ile zapłacił za prąd.
I tak, to też brak dzieciństwa. Bo dziecko, które nie słyszało „jesteś ważny”, jako dorosły potrafi tylko pierdolić o pieniądzach i kalkulować emocje jak w tabelce w Excelu. A miłość? Miłość traktuje jak układ ratalny, najpierw bliczek, potem zobaczymy. Słabe to.
Emocjonalne ZERO, jak wychowanie zabiło człowieka
To nie jest „praca nad sobą”. To robota za kogoś, kto spierdolił robotę. A ty, frajerze, jesteś teraz na etapie sprzątania po emocjonalnym pogorzelisku, które ktoś podpalił. I jeszcze masz się cieszyć, że „przynajmniej wiesz, co to terapia”.
Rodzice nie nauczyli mnie mówić, co czuję. Bo sami traktowali emocje jak gówno na butach, niby nie ich, ale strasznie śmierdzi. Nie mówili „jesteś ważny”. Mówili raczej „Nie pierdol, tylko zrób, co trzeba”. Bo przecież wartość dziecka mierzyło się w tamtych czasach liczbą dobrze wykonanych poleceń i poziomem odporności na poniżenie.
Pamiętam, jak raz powiedziałem ojcu, że boli mnie brzuch. Spojrzał na mnie jakby właśnie miał rozstrzygnąć, czy mam wrzody, czy po prostu jestem pedałem. Zamiast zapytać „gdzie boli, jak boli, chodź, sprawdzimy”, dostałem hasło-klucz: „To nie jedz, głodnemu szybciej przechodzi”.
Taki domowy poradnik emocjonalnego przetrwania. Wydanie kieszonkowe, bez miłości, za to z okładką w szarej folii po najtańszych parówkach z marketu.
I tak rosłem. Ulepiony z ciszy i wrzasku. Z niedojrzałych rodziców, którzy mieli do życia tyle kompetencji, co dżdżownica do skakania w dal. Ale to nie ich bolało. To ja potem nie wiedziałem, jak powiedzieć „jest mi kurwa smutno”, więc krzyczałem „wypierdalać”. Bo jak nie nauczysz dziecka języka emocji, to potem się dziwisz, że jako dorosły pierdoli farmazony jak polityk przed wyborami.
Kiedyś byłem raz na weselu u kuzyna. Z tych lepszych, z białym dywanem, stosem krewetek i fontanną z czekolady. Wszystko grało, dopóki kelner nie podał mi kieliszka, a ja nie umiałem powiedzieć „nie, dziękuję”. Powiedziałem, „spierdalaj! albo nie, polej dwa”. Delikatnie, półgębkiem, ale z pełną mocą traumy. Bo przez 20 lat nikt nie uczył mnie odmawiać. Albo spełniasz oczekiwania, albo jesteś problemem. Więc nauczyłem się być ostrym. Zamiast wyrażać uczucia, stawiałem granice jak ZOMO. Grubą białą Lolą.
I potem Google się dziwi, „Dlaczego mężczyźni nie rozmawiają o emocjach?” A jak mają kurwa rozmawiać? Jak większość w dzieciństwie miała więcej rozkazów niż przytuleń,
to teraz nie umieją przyjąć nawet komplementu bez podejrzenia, że to ironia.
W Google szukają „jak odbudować poczucie własnej wartości”. Ale nikt nie powie, że najpierw trzeba rozjebać to, co inni zbudowali w bez pozwolenia. Bo to nie dom. To była emocjonalna garsoniera, ciasna, zimna i kurwa nie twoja.
Zamrożony system, emocje offline od dzieciństwa
Dzieciństwo to system operacyjny. Nie aktualizowany. Bez firewalla. Jak miałeś tam emocjonalne wirusy, to dorosłość odpala się jak komp z Windows 98 po upadku z trzeciego piętra w akademiku – zawiecha przy starcie, błędy przy każdej relacji, i jeszcze ten komunikat „Nie znaleziono miłości. Spróbuj ponownie później.” Noż kurwa.
Niektórzy dziedziczą nieruchomości i pracę wielu pokoleń, ja odziedziczyłem spierdolony układ nerwowy w trybie awaryjnym. Tak, kurwa, tryb awaryjny, nic nie działa, ale jakoś się toczy. I teraz każda sytuacja to potencjalny sabotaż. Pukanie do drzwi? Alarm. Cisza w domu? Alarm. SMS z opóźnieniem? Alarm do kwadratu.
W moim domu nie było rozmów. Był klimat jak w filmie o seryjnym mordercy, tylko bez fabuły.
Ciche dni? Jak zawieszenie broni między Rosją a Ukrainą – wiadomo, że i tak się nienawidzą. Kłótnie? Codzienny rytuał, jak mycie zębów. I to jebane „zaraz” – czyli nigdy. Bo „zaraz porozmawiamy”, „zaraz cię wysłucham”, „zaraz kurwa, jeszcze miotłę se w dupę wsadzę” – znaczyło: „nie teraz, nie dziś, nie w tym życiu”.
Więc nauczyłem się nie czekać. Ale paradoksalnie, cały czas czekam. Na zagrożenie. Na atak. Na ból. Bo ten system nie zna opcji „spokój”. Ma tylko walcz, uciekaj albo udawaj martwego.
Tort z gównem, instrukcja obsługi pozornego sukcesu
Z zewnątrz sukces. Garnitur, konto, LinkedIn. Pro. Z wewnątrz? Śmietnik emocjonalny z popiołem po dzieciństwie. Tylko że ładnie zawiązany kokardką jak prezent na pogrzebie.
Pracowałem jak psychopata na dopingu. Nie dla pasji. Dla ucieczki. Przed sobą. Przed wspomnieniem ojca z kablem i matki z butelką w ręku. Dla świata wyglądałem jak pewny siebie typ, co wszystko „ogarnia”. W środku byłem wrakiem z korpo uśmiechem, bez paliwa i bez sensu.
Śmiałem się na spotkaniach, jeździłem jak pirat, zasypywałem się projektami jak gównem po sylwestrze – jeśli kiedykolwiek mieszkałeś w bloku z klatką schodową na starej dzielnicy po noworocznej nocy, to wiesz, o czym mówię. Bo jak nic nie czujesz, to przynajmniej coś się dzieje, nie? Ambicja? Nie pierdol. To nie była ambicja. To była emocjonalna kokaina, żeby nie poczuć, że jestem pusty jak lodówka po rozwodzie. W pewnym momencie mój organizm powiedział – „Stary, wypierdalaj” i odciął dostęp do emocji. Totalnie. Zero. Jakbym miał duszę w trybie samolotowym.
To było nad morzem, w Rewie. Siedziałem na tarasie. Luksusowy apartament, espresso, zegarek droższy niż dzieciństwo. Przyleciał ptak, stanął na barierce. I przez sekundę pomyślałem „Zazdroszczę ci, chuju”. Bo on mógł odlecieć. Ja nie. Ja byłem zakopany w pozornym sukcesie, który wyglądał jak wygrana, a był tylko dobrze opakowanym emocjonalnym bankructwem.
I tak, życie smakowało jak tort z gównem. Ładnie, z polewą, z logiem firmy, z laurką od klienta. Ale wystarczyło wziąć pierwszy kęs i już miałeś ochotę oddać wszystko, nawet nerki, byle tego nie przełknąć. Teraz wiedz, że jak widzisz typa w nowym Audi i garniturze, to nie zakładaj, że wygrał życie. Może po prostu bardzo, bardzo nie chce umrzeć… od środka.
Nie zasługujesz, echo z dzieciństwa
Braki emocjonalne to nie „trudne dzieciństwo”. To nie, kurwa, sentymentalna opowieść o tym, że nie było Nutelli i Disney Channel. To jest jebnięcie w psychikę, które zostaje z tobą na zawsze jak jebany wirus opryszczki, cichy, wstydliwy i uaktywnia się przy stresie.
Jonice Webb mówiła o pustce po zaniedbaniu emocjonalnym. A ja ci powiem, ta pustka to nie dziura. To czarna dziura, która zasysa wszystko, co dostajesz – miłość, sukces, uznanie.
Bo twoje wnętrze działa na jednym komunikacie „Nie zasługujesz.”
Nie zasługujesz na spokój. Nie zasługujesz na to, że ktoś cię kocha bez powodu. Nie zasługujesz na to, żeby odpocząć bez poczucia winy. Bo brak emocjonalnego wsparcia w dzieciństwie to nie zero. To minus. I całe życie potem próbujesz się z tego wygrzebać, jakbyś grał w grę na poziomie hard, tylko ktoś zapomniał dać ci tutorial.
Wchodzisz w relację? Od razu testujesz, ile razy ktoś cię może zignorować, zanim powiesz sobie „Wiedziałem.” Dostajesz pochwałę? Myślisz, że to przypadek. Dostajesz miłość? W panice szukasz winy. Bo jak dorastałeś w domu, gdzie wartość była za dobre stopnie, pomoc w kuchni albo za to, że się zamkniesz, to jako dorosły też musisz zasłużyć.
I stąd potem mamy te tabuny ludzi z dyplomami, pasją, siedmioma językami… którzy nie potrafią powiedzieć „lubię siebie” bez skrzywienia. Czując wręcz wstręt i obrzydzenie.
Oxford i edukacja z dreszczykiem emocji
Edukacja? A co to, kurwa, Oxford? U mnie to był survival z zeszytem w ręku i pytaniem w oczach „Czy dzisiaj znowu sam, czy ktoś łaskawie coś pokaże?” Nikt nie tłumaczył, po co się uczysz. Bo nauka nie była inwestycją. Była karą za istnienie. Zamiast wsparcia słyszysz: „albo robota, albo nauka, nie ma lelumpolelum”. Czyli znikaj i nie zawracaj dupy dorosłym, którzy i tak nie wiedzą, co robią.
Nie było rozmów o pasjach, potencjale, kierunku. Były tylko dwie komendy jak z policyjnego protokołu „Masz się uczyć na piątkach” lub „zapierdalaj do roboty” – i to nie było do starego konia, który może pracować i się uczyć bo ma dwadzieścia kilka lat, tylko do dziecka w podstawówce.
Czułem się jak pies, który przypadkiem trafił do biblioteki. Wiedziałem, że coś tu jest ważnego. Ale nie wiedziałem, co mam z tym zrobić, więc tylko siurałem po kątach i udawałem, że wiem, o co chodzi.
Wiesz, co to znaczy uczyć się samotnie? To znaczy nie wiedzieć, czy robisz coś dobrze, aż cię życie jebnie w łeb za błędy, o których nawet nie miałeś pojęcia. To znaczy uczyć się życia jakbyś grał w planszówkę bez instrukcji, a pionki działały z zaskoczenia jak ukryty w bucie nóż.
Nie mam dyplomów. Mam doświadczenie. Zdobyte w bólu, błędach i bezsenności. Ale za to moje. I jak dziś ktoś się pyta, „czemu nie skończyłeś studiów?” to zanim zdążę otworzyć usta, on już strzela – „nie miałeś ambicji?”. Nie, Stefan. Miałem kurwa inne priorytety na przykład przeżyć. Ale nie mówię tego. Nie chce mi się tłumaczyć, że nikt mi nigdy nie powiedział, że to ma sens. Że nie miałem ani wzorca, ani kasy, ani kogokolwiek, kto by wierzył, że mogę być kimś więcej niż pomocnikiem przy podlewaniu ogródka lub wypasaniu bydła.
Nie dlatego nie skończyłem, że byłem leniwy. Tylko dlatego, że nikt nie wierzył, że warto we mnie inwestować. Więc ja też w siebie nie inwestowałem. Po co miałbym wierzyć w siebie, skoro wszyscy wokół cisnęli mi przekaz „Zrób, co musisz. Ale nie udawaj, że coś z ciebie będzie.”
Instrukcja obsługi życia? Zgubiona przy porodzie
Dorosłość bez wychowania to jakby ci kazali pilotować Boeinga z odbytą szkołą pilotażu w GTA. Nie miałem mapy, nie miałem kompasu. Miałem tylko lęk w plecaku i kilka złotych myśli ojca w stylu „Prawdziwy facet nie płacze, tylko zapierdala”. No to zapierdalałem. Bez celu, bez kierunku, bez prawa jazdy na życie. Wszystko na czuja. Jakby ktoś wrzucił mnie do escape roomu, w którym zamiast wskazówek są pułapki i rodzinna legenda o tym, że „dziadek też sobie poradził”.
Popełniałem błędy tak różnorodne, że jakbyś zrobił z tego kalendarz, to co miesiąc byłby inny przypał. Styczeń – kredyt wzięty na podstawie horoskopu. Marzec – związek z emocjonalną husarią. Czerwiec – wypowiedzenie z roboty, bo „chciałem czegoś więcej”, ale nie wiedziałem, czego. Listopad – wróciłem do ex, bo „była znajoma”. Grudzień – samotne święta przy „Kevinie”.
Nie dlatego, że jestem jebnięty. Tylko dlatego, że nikt nie pokazał mi, jak się żyje. Jak podejmować decyzje. Jak przegrać i nie wypaść z torów. Jak być dorosłym bez udawania twardziela. Bo dorosłość to nie tylko rachunki. To przede wszystkim umiejętność powiedzenia sobie: „Spierdoliłem i co teraz?”. A jak cię tego nie nauczyli, to nie jesteś dorosły. Jesteś tylko dzieckiem w garniturze, które gra w Simsy na poziomie hard.
Spadek, którego nikt nie chce
A potem zostałem ojcem. I nagle wszystko, co wydawało się „moje”, zyskał nowy właściciel z mlekiem na ustach. Nie chodzi o kolor oczu. Nie chodzi o genetykę. Chodzi o to, że jak w tobie czai się lęk, to twoje dziecko go przejmie szybciej niż nazwisko.
Bo dziedziczymy więcej niż brwi po dziadku. Dziedziczymy milczenie przy stole, reakcje na krzyk, którego nikt już nie słyszy, napięcie w karku przy każdej zmianie tonu. Dziecko nie musi widzieć twojej traumy. Ono ją czuje przez skórę, zanim nauczy się mówić.
Bycie ojcem nie jest dla mnie „rolą społeczną”. To jest minowe pole. Każdy dzień to pytanie „Czy dzisiaj znów przekażę mu coś, czego nawet nie jestem świadomy?”. Bo jak sam nie umiesz powiedzieć „przepraszam” bez guli stojącej w gardle, to on też nie będzie umiał. Jak uciekasz od rozmowy, to on nauczy się siedzieć cicho i czekać, aż wszystko minie. A nic, kurwa, nie mija. Trauma się nie ulatnia. Ona się dziedziczy.
To nie jest spowiedź o ojcostwie. To jest wezwanie do broni. Bo albo przekażesz dziecku spokój, albo dostanie w spadku twoje lęki – owinięte w uśmiech, ale z zapięciem na suwak.
Wychowanie to nie IKEA
Nie wychowujesz dziecka. Wychowujesz przyszłość. Ale nie tą z reklam banku, gdzie wszyscy się śmieją i mają beżowe sweterki. Tylko prawdziwą przyszłość z wkurwem, z lękiem, z pytaniami, które nie mają odpowiedzi. Jeśli dziś nie posprzątasz po swoich starych,to jutro twoje dziecko będzie chodzić z miotłą w ręku i myśleć, że to jego wina, że śmierdzi.
Bo dzieci dziedziczą więcej niż mają prawo unieść. Nieświadomy chaos, który przenosi się z pokolenia na pokolenie jak jebane dziedziczne grzybice emocjonalne. Dziecko czuje, że coś jest nie tak. Że życie jest ciężkie. Że relacje bolą. Że miłość to nie spokój, tylko pole minowe z cukierkowym opakowaniem.
Ale nie wie dlaczego. Bo nie zna twojej historii. Nie zna twoich ran. Ono tylko niesie twój emocjonalny bagaż, spakowany w dzieciństwie i podpisany „nie otwierać, bo jebnie”.
Znasz ten moment, kiedy idziesz z dzieckiem na plac zabaw, i widzisz, jak twoje dziecko bawi się w samotności? A inne dzieci w grupkach, śmiech, zabawa, jakieś pierdolenie o pism patrolu lub innych minecraftach. A twoje stoi z boku, bo „nie umie zagadać”. I nagle czujesz, że widzisz samego siebie. Że to nie jego problem. To twoje nieprzepracowane wycofanie z podstawówki, twoje milczenie z dzieciństwa, twoje „nie przeszkadzaj”.
I wtedy masz wybór – zrobić coś. Albo pozwolić, żeby historia się powtórzyła. Tylko z nowym bohaterem – twoim dzieckiem. Wychowanie to nie „czy zjadłeś kanapkę”. To czy twoje dziecko będzie potrafiło kochać i nie bać się siebie. A jak nie zrobisz z tym nic dzisiaj, to ono nie będzie wiedzieć, skąd ten burdel w środku. Tylko poczuje, że życie jest zbyt ciężkie i nie jego.