Whisky, ananas, Natala i koala

Oskar nienawidzi poniedziałków tak bardzo, że potrzebuje odreagowania. Gdy korpo-życie wypala duszę, jego zbawieniem staje się Natalia - kobieta, która zmienia go w boga...

Whisky

Poniedziałek ciągnął się kurewsko ciężko, jak jazda bez smaru – szybka, bolesna i nikt nie pytał o zgodę. Setki maili, telefony, ping-pong na Slacku, jakby wszyscy na raz zapragnęli wbić mi widelec w kręgosłup. Typowe. Weekend płodny, a poniedziałek to zawsze aborcja nastroju. W zespole każdy udaje, że wie, co robi, a ja tylko kiwam głową, dolewam czarnej jak moje myśli kawy i liczę minuty do wieczora. Sprint o ósmej, potem kawa, zarząd, maile, znowu kawa, jebane spotkanie o niczym. Klienci jak hieny, wszystko na wczoraj. Każdy poniedziałek to krwawy poranek po orgii. Nienawidzę poniedziałków tak bardzo, że mógłbym im stawiać znicze.

Ale prawda jest taka, że to ja jestem ich królem. Korpo-Alfą z kutasem do dyskusji i duszą menadżera chaosu. To ja rozdzielam zadania, ustawiam kolejki, przypisuję im sens, a potem patrzę, jak moje pionki próbują to ogarnąć. Czasem jak wrzucam maila, ludzie przestają oddychać. Potem coś tam skomlą po kątach. A nawet jak się jebie, to się jebie pod moją kontrolą. Bo ja tu jestem kompasem, a oni wszyscy kręcą się jak kurwy bez alfonsa. A jednak, mimo całego tego poniedziałkowego syfu, jak zawsze, z klasą dotrwałem do końca.

Ananas

Moja środa zaczęła się we wtorek rano. Zamiast porannego joggingu, Natalia wybrała moją pałę. Delikatnie wsunęła go między usta jakby był deserem po wykwintnej kolacji. I robiła to dokładnie tak, jak lubię, czyli powoli, dostojnie i bez pośpiechu. Pachniała snem i rozgrzanym ciałem, a usta miała wilgotne, które nie miała prawa takie być o tej godzinie. Otworzyłem jedno oko, jakby ktoś włożył mi cukierek do ust, a potem czekał, aż się rozpłynie. Była mocno skupiona. Jakby w głowie nie miała ani jednej myśli. Tylko cel – doprowadzić mnie tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden poniedziałek.

Doskonale wiedziała, że tak lubię. Muskała go ustami zaciskając je na łączeniu napletka, obracając językiem dokoła główki. Zsuwała i zaciągała skórkę, wkładając go coraz głębiej.
Kutas przeciskał się między migdałkami, ze znajomym uczuciem zaczepienia i plaśnięcia przy wyciąganiu. Robiła to doskonale. Delektowałem się chwilą, a Natka moim kutasem. Trzymała tempo jak metronom rozpusty. Żadnych sztuczek na pokaz, żadnych porno grymasów. To było jak klasyczne rzemiosło, ręcznie robiony orgazm dla duszy. Migdałki otulały mojego kutasa, jakby był gościem VIP w Mariocie.

Zasysała soczek z główki, a ja trzymałem ją mocno za blond włosy i dyrygowałem jak dyrygent własną orkiestrą zmysłów. Nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, że pani mecenas potrafi takie sztuczki. Ale to właśnie było w niej najbardziej niebezpieczne, ta dwubiegunowość. W sądzie niczym jastrząb w todze, w sypialni jak gejsza po Xanacie i psylocybinie. Jakby dotykała nie ustami, a kolorem, który nigdy nie istniał. Jej gardło znało więcej sekretów niż akta sprawy rozwodowej Goździkowej. A dziś rano otworzyła je przede mną jak bibliotekę dla wybranych. Jak dla boga. Ale nie takiego z kościoła. Nie tego, co grzmi z ambony czy patrzy na ministranta z obrazu na plebanii. Tylko boga z żył pulsujących od rozkoszy. Z oddechu, który zsuwa się po jej karku jak gorący dym. Boga, którego nie wyznaje się w świątyniach, tylko w ustach kobiety, która zna smak prawdziwego kutasa.

Bo kiedy otworzyła przede mną gardło, nie czułem już ciała. Czułem przekroczenie, czasoprzestrzenne. Inny wymiar. Jakby każdy jej ruch był literą w języku, którego nie uczą w żadnej szkole. Jakby język przestał być organem, a stał się narzędziem iluminacji. Nie ssała mnie – transkrybowała mnie na światło. I przez chwilę naprawdę byłem bogiem.
Nie dlatego, że miałem władzę. Tylko dlatego, że ktoś mnie czcił tak, jak się powinno, z zamkniętymi oczami, otwartym gardłem i bez cienia wątpliwości. To nie profanacja, to sakrament, gdzie ssała go tak czule, jakby czytała dekalog z mojej pały alfabetem Braille’a.

I wtedy przyszedł finał. Nie był wystrzałem, nie był drgnięciem, nie był nawet rozkoszą.
Był jebanym Big Bangiem, tylko z eksplozją z wnętrza duszy, która postanowiła znaleźć ujście przez wielkiego kutasa. Jej gardło przyjęło ejakulat niczym światło, bez oporu, bez echa, bez granic. Jeszcze chwilę, język pani mecenas pląsał, tym razem nie na sali rozpraw, tylko po główce, niczym baletnica po LSD, by powoli słabnąć pod koniec spektaklu.

Nie trzymałem się rzeczywistości, nie trzymałem się ciała, nie trzymałem się nawet siebie. Odpłynąłem jak sakrament, którego nikt nie rozumie, ale wszyscy czują. Drżałem tak mocno, niczym w ataku epilepsji. Gdybym miał aureolę, spadłaby na podłogę i potoczyła się pod łóżko. I nagle została tylko cisza. Parujące ciało Natalii. I świadomość, że od teraz wszystko inne będzie tylko briefingiem przed kolejnym sprintem.

Bo jak raz zostaniesz uwielbiony gardłem kobiety, która zna twoje ego lepiej niż twoja matka,
to już nie możesz być człowiekiem. Zostajesz bożkiem orgazmu. Dobrze ubranym. Ale bezlitośnie odmienionym. Zamknąłem oczy i odpłynąłem w miejsce, gdzie poniedziałki nie istnieją, a kobiety mają gardła powleczone aksamitem, jakby każde muśnięcie była szeptem Wszechświata. Ten moment nie potrzebował fanfar. On miał swoją muzykę. A ja wiedziałem, że dzień, który zaczyna się od takiego śniadania, nie może się skończyć byle kolacją.

Natala

Wszystko szło jak z płatka. Ten dzień płynął dalej jak luksusowy jacht po błękicie oceanu. Bez zakłóceń, bez przypałów. Lunch-spotkanie, kilka uśmiechów, jeden mail z groźbą pozwu – klasyk. Dzisiaj biuro opustoszało szybciej niż plebania po orgii w Dąbrowie Górniczej. I to było zaskakująco dziwne. Bremont wskazał osiemnastą jedenaście. Angielska precyzja nie krzyczała, nie przypominała, tylko szeptała cicho niczym kochanka przed zdradą „już czas”. Czas wypierdalać, zanim biuro całkiem umrze.

Wracam do domu. Jestem pierwszy. I dobrze. Chcę mieć czas na przygotowanie pola walki. Nie na kolację. Nie na miły wieczór. Na rewanż. Akt ostateczny – ten, który wymaga najwyższej czystości, opróżnionej zmywarki i zmysłowego zapachu, który nie kojarzy się z posprzątanym WC, tylko z perfumami między udami. Dzisiaj szykowałem świątynię, w której za chwilę zostanie odprawiona msza penetracyjna.

Dom czekał czysty i pachnący – pani Jadzia się postarała. Maciek w kuchni kończył owoce morza. Gdyby nie oni, byłbym w czarnej dupie po pachy. A może i głębiej. Bo nie ma nic bardziej upokarzającego niż dawać kobiecie orgazm na brudnym blacie. Zamówiłem im taksę, odprawiłem, rzuciłem marynarkę, wziąłem szybki prysznic. Nie żaden relaks. Nie spa. Rytualne oczyszczenie. Ciało trzeba przygotować, jakby miało zostać złożone w ofierze. I wtedy na podjeździe stanęło czerwone Volvo. Natalia. Czerwony kolor zwiastowania. Cielesny alarm. Uosobienie tego, co się dopiero zacznie. Wiedziałem, że wieczór dopełni się jak łyk schłodzonego Bollinger Rosé. Byłem gotowy.

To nie był nasz pierwszy raz. Ale pierwszy raz tu, u mnie. W moim świecie, w moim zamku, między moimi ścianami. Do tej pory bywałem u niej, gdzie wszystko było perfekcyjne i zorganizowane jak materiały dowodowe. Ale dziś, to ona wchodziła do mojej narracji. Jak droga bez powrotu. Jak escape room bez wyjścia. Bez planu ewakuacji. Przestrzeń była czysta, ale nie wysterylizowana. Zostawiłem kilka niedomkniętych drzwi. Celowo. Niech widzi. Niech wie. Niech czuje, że nie gram pod publiczkę. To nie była randka. To był komunikat w stylu – zapraszam cię do środka. I nie chodzi o dom.

Słyszę obcasy. Nie w pośpiechu. W rytmie pewnym, kontrolowanym, jakby każdy krok był wersem wiersza, który zaraz przeczytam językiem po jej skórze. Nie otwieram drzwi od razu. Daję jej chwilę, niech postoi, niech się zanurzy w oczekiwaniu, niech zrozumie, że za tym progiem nie ma już masek. Jest sama. W szpilkach. Pod drzwiami, które nie wpuszczają. One zapraszają jak lustro, bez odbicia, za to z obietnicą, że wszystko, co na niej, zaraz z niej spadnie.

Wychodzę powoli, z kieliszkiem. Szampan musuje, ale nie bardziej niż mój puls. Otwieram drzwi. Nie mówimy nic. Jej wzrok jak ciepły nóż przecina powietrze. Nie ubrana wyzywająco.
Ale ubrana tak, że wiem, że ten wieczór będzie miał smak jej skóry schowany pod tym płaszczykiem. Ten sam smak, co wtedy nad jeziorem, na Mazurach. Kiedy kąpaliśmy się nago, w letnim deszczu, a z domku obok leciał Bajm. Właśnie wtedy pierwszy raz zrozumiałem, że jezioro może pachnieć i smakować zmysłowym ciałem kobiety.

Podaję kieliszek. Nie dotykamy się jeszcze. Ale jej palce delikatnie musnęły moje, jakby zaznaczały teren. Nie wchodzi. Stoi w progu. Patrzy. Cisza między nami to nie brak słów. Chociaż znamy się jak łyse konie, to wytworzyło się napięcie, które mogłoby zasilić średniej wielkości miasto. W końcu robi krok. Pierwszy krok na mojej podłodze. Jakby właśnie podpisała niepisany kontrakt. Wiem, że zaraz się pocałujemy. Ale teraz jeszcze nie. Teraz jeszcze musimy zagrać ten akt – spojrzenia, oddechy, kontrola. Bo dziś nie chodzi o seks. A może chodzi? Dziś chodzi o potwierdzenie, że oboje jesteśmy tym, kim byliśmy, zanim świat z nas zrobił funkcjonalne jednostki. I to powitanie jest tylko potwierdzeniem, dzisiaj nie będzie udawania. Będzie dotykanie prawdy.

Zrobiła krok. Potem drugi. Powoli, jakby testowała grunt. Jakby sprawdzała, czy dom ją przyjmie, czy podłoga będzie miękka pod jej stopami. Szpilki klikają niczym odliczanie do eksplozji. Nie patrzy na mnie. Patrzy na ściany. Na światło. Na kieliszek. Na mój cień. Jakby analizowała moją osobowość na podstawie układu ramek i zapachu. Porusza się jak kotka. Taka dzika, z tropików. Z klasą, z groźbą, z błyskiem czegoś niebezpiecznego w oku. Nieśpieszna pewność siebie. Taka, której nie da się nauczyć. Taka, którą się nosi w biodrach. Dotyka oparcia fotela. Zatrzymuje się przy półce z książkami. Przejeżdża palcem po grzbiecie Murakamiego. Uśmiecha się. Jakby mówiła – „Czytasz, ale też rżniesz. Dobrze.”

Usiadła nie tam, gdzie chciałem. Tylko tam, gdzie uznała, że powinna. Bo kotka nie siada na komendę. Kotka siada tam, gdzie czuje krew. Nie poduszkę. Nie komfort. Nie zaproszenie. Jakby jej dupie było wszystko jedno, co zaplanowałem i zależało tylko na tym, gdzie będzie mogła mnie rozbroić wzrokiem. To miejsce nie było dla niej. To było o mnie. O tej jednej niewidocznej rysie, którą poczuła szybciej niż ja. Usiadła tam, gdzie chciała. Nie pytała. Nie czekała. Zanurzyła się w fotel jak królowa we własnym tronie. I zanim zdążyłem coś powiedzieć założyła nogę na nogę. Powoli. Celowo. Z takim przeciągnięciem, jakby każdy centymetr uda miał opóźniony zapłon.

Spojrzała na mnie. Nie w oczy. Wprost do środka. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą byłem spokojny. Teraz czułem, że mój puls znowu rośnie. Nie uśmiechała się. Nie musiała. Całe to spojrzenie mówiło – „Wiem, co tu się zaraz stanie. I wiem, że zrobisz to, co chcę – nawet jeśli myślisz, że to ty prowadzisz.” Nie rozkładała nóg. Ale wystarczyło to jedno skrzyżowanie, żeby całe powietrze w salonie zrobiło się ciężkie od obietnicy. To nie była noga na nodze. To była pułapka. A ja już byłem w środku. Mimo że to ja miałem grać prowadzącego, nagle okazało się, że to ona zna scenariusz lepiej. Byłem na jej terenie, choć to mój dom, moje zasady, mój fotel.

Koala

Piękna kobieta, udana kolacja uwieńczona we właściwym miejscu, ten wieczór nie mógł skończyć się inaczej. Leżeliśmy w bezruchu, upajając się chwilą, leniwie sącząc bąbelki. Nad nami unosiły się hektolitry dymu wymieszane z zapachami naszych ciał. Gdzieś obok, zupełnie przypadkowo porozrzucane ubrania, podarte koronki Lise Charmel. Otwarte butelki, które do złudzenia przypominały poranny krajobraz uliczek z Neapolu. Nagle Natalia wstała i leniwym krokiem z nogi na nogę, kręcąc zalotnie pupą, wyszła na taras. Odprowadziłem ją wzrokiem. I szybko postanowiłem, że do niej dołączę.

Zbliżając się, na przywitanie dałem jej soczystego klapsa w tyłek. Takiego z uczuciem, ale i komunikatem – „Dziś będziesz moją dziwką”. Tylko syknęła – „Mmmm, tak, jak lubię” – Jakby prosiła o jeszcze. Wiedziałem, na co czeka, że tego chce. Lekko wypięła pupę, odsłaniając swoją mokrą szparkę. Nie mogłem się powstrzymać, mimo że staliśmy nago na tarasie. Ale ta myśl, że ktoś nas ukradkiem podgląda, jeszcze bardziej wzbudzała żądzę zrobienia tego tu i teraz. Jak by kierował nami pierwotny instynkt. Totalne zezwierzęcenie.

Wszedłem do samego końca. Oparłem Natalie o barierkę, przyjąłem wygodną pozycję i zacząłem ją rżnąć na oczach wszystkich moich sąsiadów. Rytm, jaki nadałem naszym ciałom, był podobny do tyknięć wskazówki zegara. Nigdzie się przecież nie spieszyliśmy. Z zegarmistrzowską precyzją wchodziłem w nią kutasem. Soki spływające po udach, tylko bardziej podgrzewały atmosferę. Kleiliśmy się do siebie, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Wchodziłem i wychodziłem, powoli tak jak bym chciał, aby ta chwila trwała wiecznie. Było bardzo gorąco, mimo chłodu, jaki panował o tej porze.

Natka z trudem łapała kolejne oddechy, jak by brakowało jej powietrza. Płytki oddech nie przeszkadzał jej w wyniosłych chwilach ciężko rzucać wulgaryzmami. Prawdziwy temperament dziwki i arystokratyczna elegancja w jednym. I wtedy, między jej westchnieniami a moim oddechem, świat zniknął. Nie było już tarasu. Nie było sąsiadów. Nie było dachu nad głową ani granic w ciele. Byliśmy tylko my. Jakbyśmy jebali się na orbicie, bez ciążenia, bez konsekwencji, bez języka. Czułem jej wnętrze jak własne sumienie. Wilgotne, miękkie, oddane. Jakby każde pchnięcie wbijało mnie głębiej nie tylko w nią – ale w siebie.

Jej palce zaciskały się na barierce jakby trzymała się ostatniego kawałka rzeczywistości.
A ja próbowałem ją oderwać. Każdym ruchem. Każdym posunięciem. Nie pieprzyłem jej – uczyłem ją lewitacji. Czysta, rytualna magia. Byliśmy jednym organizmem. Jednym westchnieniem. Jednym ruchem. Jakby nasze ciała prowadziły rozmowę, której nie da się przetłumaczyć – tylko przeżyć. A kiedy przyszło jej – głośno, głęboko, prawdziwie – nie krzyczała mojego imienia. Krzyczała wszystko, czym nie mogła być za dnia.

Jej ciało zaczęło drgać, nerwowo, w impulsach, jakby coś ją rozrywało od środka. Nie musiała nic mówić. Ja czułem. Czułem, jak jej wnętrze zaciska się na mnie z siłą, która mogłaby rozkruszyć filiżankę po babci – tą z Rosenthala. Rytm przyspieszył, ale nie po to, żeby skończyć szybciej. Po to, żeby dokonać ostatecznego zderzenia. Oparłem ją mocniej o barierkę. Ręką chwyciłem za gardło, nie dusząc, tylko prowadząc. Jakbym mówił – „Teraz, suko. Teraz ja.”

Ostatnie pchnięcie. Głębokie. Brutalne. Czułem, jak kutas wchodzi do końca, do samego dna i nie chce już wracać. I wtedy się stało. Wytrysk tak mocny, że przez moment myślałem, że wypycham z niej duszę. Wypuściłem wszystko. Całą zawartość. Całą wściekłość. Całą miłość. Cały kurwa tydzień. Wszystko, co miałem, oddałem jej do środka. Stałem jeszcze chwilę w niej dokładnie czując, jak się kurczy, jak oddycha, jak mieszają się nasze temperatury.

Wysunąłem się powoli. Zastygła. Rozchylona, wilgotna, wciąż pulsująca. W ciszy. Bez pośpiechu. Jakby nie chciała odejść, a jednocześnie odchodziła. Stała oparta, rozłożona jak otwarta księga, z ostatnią stroną napisaną moim piórem. Biała, gęsta strużka, leniwie spłynęła po jej udzie i niespiesznie dotknęła podłogi. Tak. Tego drogiego, ciemnego drewna – teak z Birmy albo jatoba z Brazylii. Cholera wie. Nie było nic więcej do powiedzenia.

I wtedy… odwróciła lekko głowę. Spojrzała przez ramię. Uśmiechnęła się, jakby właśnie podpisała traktat pokojowy, wiedząc, że jutro znowu wybuchnie wojna. I powiedziała – „Muszę zmienić plan tygodnia. Nie mogę pójść do sądu z takim rozkrokiem. Sędzia by pomyślał, że mam romans z kurwa samym szatanem.” Odwróciła się z powrotem. Wciągnęła powietrze. I poprawiła resztki koronek. Jakby właśnie zakończyła negocjacje w swojej sprawie. I wygrała.

Kiedy sięgnęła po kieliszek i dopiła do końca szampana, jej ruchy nie były już tak pewne.
Nogi lekko się chwiały. Nie tylko od mięśni, jakby coś głębiej się przesunęło. Spojrzała na mnie raz jeszcze. – „Jeszcze moment… i chyba bym tam została.” Nie powiedziała, gdzie to „tam” było. I nie musiała. Bo oboje wiedzieliśmy. To miejsce nie miało adresu. I może właśnie dlatego nie mogliśmy w nim zostać. Nawet razem. Nawet tak blisko.

[Natalia]

Stałam chwilę oparta o barierkę. Czułam, jak schodzę z jakiejś krawędzi, jak wracam do… ciała? Spojrzałam przez ramię. On patrzył na mnie z tym swoim „czy to coś znaczyło?”. – „A ja… jeszcze moment i mogłabym tam zostać…” Ale przecież dobrze wiemy, że nie ma żadnego „tam”. I nigdy nie będzie.

Wyrafinowany
Wyrafinowany

Kim jestem? Może mijasz mnie rano w metrze, pospiesznie jadąc do pracy. Może stoję za tobą w kolejce, wkurwiony, że wybierasz marchewkę życia, jakby to był twój ostatni posiłek przed egzekucją i miała zadecydować, czy umrzesz godnie, czy z biegunką. Albo właśnie cię wyprzedzam z braku cierpliwości, bo lewy pas to nie kibel, żeby go okupować. Jestem jak Ty. Tylko czasem nie umiem już tego wszystkiego znieść w milczeniu, więc piszę. O tym, co mnie porusza, co mnie rozwala i co próbuję poskładać. Nie jestem terapeutą. Ani przewodnikiem duchowym, ale trafiam w punkt. Nie szukam lajków. Szukam ludzi, którzy jeszcze myślą. I mają odwagę coś poczuć, zanim znów założą maskę. Przeczytasz?

Artykuły: 5
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Panie, klasa!
Panie, klasa!
13 dni temu

Kurwa, powiesiłbym to nad drzwiami wejściowymi do ministerstwa kultury, żeby przypominali sobie, czym jest prawdziwe pisanie o ciele i duszy.

1
0
Chętnie poznam Twoje przemyślenia, skomentuj.x