(t)Ania środa
Siedzę przy biurku. Plecy bolą jakbym wczoraj orał pole. Mózg w trybie „try again later”.
W słuchawkach ktoś ględzi o roadmapie, ale moje myśli są kilometr dalej. Dokładnie tam, gdzie wczoraj Natalia rozkładała nogi i sens wszystkiego. „Odcięcie od ciała” – tak to chyba nazywają w jakiejś tam jodze czy innym buddyzmie. Ja to nazywam po prostu środa.
W kubku trzecia kawa. Albo czwarta. Nieważne. Zasypiam z otwartymi oczami. Ktoś coś pisze na Slacku. To jebane – ping. Ping. Ping. Czy to Bóg? Nie. To Paweł od kosztorysów, który znowu pierdoli jak nakręcony, że coś się nie zgadza.
– Oskar! Oskar, ogarnij się, co się z tobą dzieje do cholery?! – słyszę obok.
Głos jakby znajomy. Anka? Ta od lunchyków u chińczyka. Od spisków na zarządzie. Od tego jednego razu, który był szybki jak decyzja o zakupie MacBooka na raty na studiach. Tak, to moja kochana Ania. Ania od ogarniania.
Odwracam głowę. Stoi z rękami na biodrach. Koszula w paski. Szminka delikatna, ale wyćwiczona. I ten wzrok – nie oskarżycielski. Raczej z politowaniem.
– Masz wzrok jakbyś uciekł z kostnicy grabarzowi. Wszystko ok?
Co ja mam jej powiedzieć? Na ustach mam wciąż smak cipki Natalii i to echo w głowie – „Jeszcze moment, i chyba bym tam została”. Ale przecież nie mogę tego jej powiedzieć. Dlaczego nie wziąłem wolnego? Jeszcze ten dźwięku drukarki, która brzmi jak jeździec sądu ostatecznego.
– Nie spałem za dobrze. – wymamrotałem
– Aha. A to ciekawe. Bo wczoraj wyglądałeś jakbyś miał spać w Pałacu Kultury z królową życia u boku. – rzuciła szybko.
– Ciiii…szej, głowa mi pęka.
Przygryzła dolną wargę. Szybko. Mimowolnie. I ja wiem, że ona wie. Nie musi nic mówić.
Bo zna mnie dobrze. A może lepiej niż ja sam?
Anka usiadła z powrotem. Z tą swoją manierą korpo-królowej, która przeszła przez każdy rodzaj lunchu i każdego rodzaju kryzys w małżeństwie.
– Dzieci mi się pochorowały. Znowu. Mąż w delegacji. Ja pierdolę, Oskar. Jakby świat się uparł, że kobieta ma być jednocześnie menadżerką, matką, kochanką i kucharką.
– A wiesz, co ja robiłem wczoraj?
– Wiem. – rzuca, nawet nie patrząc. – Ty to masz wypisane na czole.
Zamilkliśmy. Przez chwilę słychać było tylko szuranie klawiatur z pokoju obok. Ktoś na korytarzu rozmawia o KPI. Ktoś puszcza bąka w kiblu. Ktoś właśnie na kolanach traci resztki godności. Normalny dzień w korpo.
Anka sięga po telefon. Przesuwa coś na ekranie.
– Wiesz, że mam zapisane nasze spotkania jako status: ryzykowny?
– Jesteś pojebana. – wyszeptałem artykułując przesadnie ustami.
– Ale za to mnie lubisz. – dokończyła.
W tym momencie uśmiechnęła się. Delikatnie. Ale nie wesoło. Raczej jakby wspominała coś, co już dawno zgniło, ale jeszcze pachnie. Może nie sobą. Może mną?
– Wiesz co jest najgorsze, Oskar? Że ja już nawet nie czuję wyrzutów sumienia.
– Bo jesteśmy martwi, Anka!
– Nie. My się tylko dobrze trzymamy. – rzuciła lekko.
I znowu cisza. Dłuższa niż powinna być między dwojgiem ludzi, którzy kiedyś byli nago na jednym łóżku. Co prawda służbowym i po alkoholu, ale łóżku.
– Może chcesz soku pomarańczowego? Dobry jest na kaca. – zapytała z maminą czułością
– Nie, ja nie mam kaca. Nie takiego. – dodałem.
– To kostek lodu chyba nie mamy. Musisz odcierpieć swoje. – rzuciła z ironią w głosie, jakby trochę była zazdrosna, że to nie ona została rozgrzeszona minionej nocy kutasem.
Anka wstała, poprawiła koszulę, jakby właśnie kończyła audycję w radiu dla niedopchanych emocjonalnie.
– Dobra, idę ogarnąć te dzieciaki, a potem wrócę poudawać, że nadal mi się chce. Ty też udawaj. Chociaż trochę. Przez moment.
Zanim odeszła, rzuciła mi jeszcze jedno spojrzenie. Nie z wyrzutem. Nie z zazdrością. Z tym specyficznym spojrzeniem ludzi, którzy raz się zapomnieli… i od tamtej pory pamiętają wszystko.
– Tylko nie zdechnij mi tu, Oskar. Jeszcze kawałek tygodnia został.
I wtedy znowu: Ping. Ping. Ping. Ochujam kurwa. Odwróciłem się w stronę okna, by na chwilę uciec od tej brutalnej rzeczywistości i rzucić się wzrokiem bezkresną toń miasta zlewającą się z błękitem nieba. Gdzieś w oddali samolot przymierzał się do lądowania na Okęciu. Pomyślałem, że może fajnie byłoby się wyrwać gdzieś… nawet za miasto. Nie koniecznie samolotem.
Szminka i Ctrl+Z
Czwartek rano to taki dzień, który nie chce być ani weekendem, ani pracą. Część osób w naszym biurze ma już wolne. W sensie – zdalne. Ja należę do grona wybrańców, którzy z racji zajmowanej pozycji zdalne mają tylko na żądanie. Taki urok menedżerowania. Coś za coś. Garnitur mentalny, codziennie. Bez względu na pogodę nastroju.
Zwykle czwartek nie ma charakteru. Jest jak typ spod monopolowego, który mówi, że „nie pije, tylko lubi smak”. No kurwa, mnie przekonał. Bardziej niż dzisiejsze daily, które jest codziennie, chuj wie po co, ale zarząd tak sobie życzy.
W dni zdalne to jest największa komedia. Jak zwykle nieogarnięta Monika odpierdoli tarło na Zoomie. Ale podpałkownik zarządu jest nie do ruszenia. Cóż zrobić, panie. Tylko potakiwać i wciągać powietrze nosem, jakbyś właśnie zrozumiał strategię na Q3.
– Oskar, czy możesz potwierdzić obecność? – Czuję się, jakby co najmniej Ziemia łączyła się z Marsem.
– Tak, potwierdzam. Jesteśmy gotowi. Wszyscy są? Proszę potwierdźcie, że się widzimy i słyszymy. – Jebani Marsjanie. Zawsze nieobecni, nawet jak obecni. – pomyślałem.
– Monika, może ty zaczniesz? – rzuciłem od niechcenia, zerkając w bok.
A bokiem – wiadomo – telefon. Na Slacku zablokowałem „Paweł od kosztorysów” – jak jakiś przeklęty NPC z gry, którego nie da się zabić. Na Messengerze Natalia. Ostatnia wiadomość: „Dobrze spałeś?” Nie odpisałem. Jeszcze nie. Bo odpowiedź brzmi – „Nie spałem, tylko się kurwa rozkładałem.”
Monika coś pieprzy o backlogu, o nowych user story, o jakimś feature, którego nikt nie zamawiał, ale podobno już to gówno robimy. Ja w tym czasie zamawiam burrito przez aplikację. Nie wiem, czy zjem. Ale coś trzeba kontrolować.
I wtedy… do sali konferencyjnej wpada Anka. Z lekkim opóźnieniem. Z klasycznym „hej hej, przepraszam, już jestem… dzieci chore, zero nocy…” Ale to nie jest tylko „hej hej”.
To jest wejście w stylu – „Tak, kurwa, żyję. I wygląda to dokładnie tak, jak się domyślacie – źle.”
Z rozwichrzonym koczkiem, dziecięcą naklejką na ramieniu i syropem na gardło rozlanym na spódnicy, który wygląda jak zaschnięta plama po spermie z taniego planu porno. Patrzy na mnie z mieszanką zmęczenia, ironii i lekkiego „przestań być sobą, bo cię zaraz zajebię wzrokiem”.
– Zdalne? A gówno! Dzieci chore, ale ja chora bardziej. – rzuca na wejściu, nawet się nie zatrzymując.
Nie muszę pytać, dlaczego przyszła. Bo Anka nie przychodzi. Anka wkracza, jak burza z gratisowym gradem pretensji do świata. Szczególnie, kiedy jest wkurwiona.
Torebka ląduje na biurku obok mojego laptopa. Zdejmuje płaszcz. Westchnienie. Tak głębokie, że przez chwilę mam wrażenie, że tlen w całym biurze to już tylko ona potrzebuje. Opada na krzesło obok mnie, z jękiem jakby właśnie kończyła poród emocjonalny.
Z Zooma dalej leci ten korpo-teatrzyk. Monika coś pierdoli o pozycjonowaniu promocji na jutro. Michał kiwa głową jak piesek na desce rozdzielczej w passacie. Zero treści, tylko automatyczny ruch na przetrwanie. Patrzę na Ankę. Anka patrzy na ekran. Ale nie widzi Moniki. Widzi mnie.
– Mam ci kupić tę kawę, czy nadal udajesz, że jesteś człowiekiem? – rzuca szeptem, nie odrywając wzroku od monitora.
– Nie wiem, czy kawa coś da. Może jakiś egzorcyzm. – odpowiadam, pod nosem.
– Daj spokój. Wyglądasz jakby ci ktoś w nocy wyssał duszę przez chuja.
– Może tak właśnie było. – rzucam i wracam wzrokiem do ekranu.
– Co mnie ominęło? – zmienia temat.
– Monika. Jak zwykle. Opowiada, że coś robimy, chociaż nie wiemy co.
– Aha. Czyli standard. – Ziewnęła. Ale nie jak ktoś zmęczony. Jak ktoś, kto już wie, że dziś nie wydarzy się nic, co go uratuje.
Chwila ciszy. Na ekranie ktoś udostępnia Excela, który wygląda jak tablica Ouija, tylko taka dla korposzczurów. Cyferki tańczą niczym duchy nieprzepracowanych dram z dzieciństwa i problemów ojca alkoholika.
– Słuchaj, Oskar… – zaczęła nagle Anka, półgłosem, nie patrząc na mnie, jakby miała właśnie wyciągnąć coś z zakurzonej szuflady. Ale nie zdążyła. Do sali wjebał się Adam. Jak krowa do obory. Z impetem, zapachem tanich perfum i tą swoją wiecznie niewyprasowaną energią.
– Siemanko, skowronki! Kto rano wstaje, temu pała nie sta… !
Chyba dopiero ogarnął, że jak zwykle o tej porze mamy daily. Cisza. Nawet Monika na Zoomie zamilkła. Bo Adam to nie osoba. Adam to zewnętrzny bug w symulacji, który wchodzi z energią kokainy i mądrością mema z 2009.
– Ooo, Anka! Ty dziś na żywo? Ekstra! Jak dobrze cię widzieć! – rzucił z tą swoją korpo-nadmierną serdecznością, która zawsze brzmi jak pasywno-agresywny komentarz od teściowej.
Anka tylko kiwnęła głową. Ja milczałem. Bo właśnie poczułem, że coś miało paść. I już nie padnie, bo właśnie kurwa Adam to spierdolił. I to było jak puszczenie pierda, z farszem w gacie, kiedy miał być szepczący komplement. Kurwa.
Adam rozwalił się na krześle, wyjął banana i bez pytania zaczął jeść. Jakby właśnie przyjechał do cioci na pączki. Z tą różnicą, że miał na sobie bluzę z logo firmy i klapki z Lidla.
– Co, robimy dziś to promo na jutro, czy znowu wrzucamy na ostatnią chwilę i udajemy, że tak było zaplanowane? – bełkotał przez pół banana.
W tym całym absurdzie, między ćlamaniem banana a kolejnym korpo-pierdem, zawibrował mój telefon. Cichutko. Konkretnie. Zerkam. Natalia. „Dziś wieczór?”. Dwa słowa. Ale brzmią jak ładunek wybuchowy w kopercie od Świętego Mikołaja.
Palec zawisł nad ekranem. Nie odpisuję od razu. Nie dlatego, że nie wiem co. Tylko dlatego, że coś zaczęło się we mnie rozjeżdżać. Bo w uszach mam jeszcze głos Anki. Taki niepewny. Taki, którego nie zdążyłem usłyszeć do końca.
Widzę ją kątem oka. Siedzi obok. Cicho. I wiem, że coś chciała powiedzieć. I wiem, że coś we mnie czeka, żeby to usłyszeć. Ale telefon znowu zawibrował. „Oskar?”. No żesz kurwa. Ctrl+Z nie działa. Są tylko wybory. I każdy wybór to inna osoba. Inny ja. Inny świat, który nigdy się nie wydarzy, bo wcisnąłem przycisk z lewej, a nie z prawej.
Z Natalią wiem, co będzie. To nie randka. To rekonstrukcja emocjonalnego zamachu. Kolejna noc, gdzie moja pała robi za instrument, a ona gra na nim jakby chciała coś ze mnie wydobyć – żal, moc, chuj-wie-co, ale zawsze coś.
Natalia to spektakl. Z biletami VIP, portierem i szatnią. Ona się nie pieprzy. Ona celebruje. Wodzi za nos, potem za kutasa, potem do łóżka, a potem… znika do następnej rundy.
A Anka? Anka to nie była żadna wielka historia. Jedna noc. Po integracji. Cisza rano. I to „nigdy więcej” powiedziane przez dwoje ludzi, którzy chcieliby, żeby to znaczyło „jeszcze raz, ale lepiej”. Ale ta dzisiejsza rozmowa, co Anka… z rozmazanym życiem na twarzy. Z tym niedopowiedzianym zdaniem, które przerwał kurwa Adam. Z tym spojrzeniem, jakby coś chciała mi dać – nie ciało, może nie seks, tylko odpowiedź? Na pytanie, którego jeszcze nie znam.
I teraz siedzi obok. Patrzy w ekran. Ale ja wiem, że czeka. Na mnie? Na coś? Na jebane „co jeśli”? A ja? Ja siedzę z telefonem w ręce. Z Natalią na ekranie. Z kutasem, który mówi idź. I z czymś w środku, co mówi zostań.
Bo faceci zawsze myślą, czasami tą mniejszą główką. Ale nawet najmniejszy mózg wie, że jak nie podejmiesz decyzji, to ktoś inny zrobi to za ciebie. I wtedy… nie będzie już żadnej szansy. Ani na wieczór. Ani na rozmowę.
Tam, gdzie ostatnio
Telefon zawibrował jeszcze raz. Ale to nie była wiadomość do Natalii. To był Józef.
– Oskar. Piątek. Tam, gdzie ostatnio.
Tylko tyle. To się kurwa nazywa rozmach pana rektora. A mimo to czuję się, jakby ktoś właśnie wręczył mi zaproszenie do najlepszego domu rozpusty w mieście. Bo z Józefem tak to działa. Nie pisze „będzie alkohol”. Nie pisze „będą dziewczyny”. Nie pisze „przyjedź sam”. On pisze „Tam, gdzie ostatnio.” A „tam” to nie jest miejsce. To stan agonii umysłu, który się kończy o świcie, kacem i pytaniem „czy to się naprawdę wydarzyło?” Brzmi jak fakt, który się właśnie wydarzył. Jak podpisany kontrakt. Bez daty końcowej. Wiem jedno – jak nie pojadę, to będę żałował. Jak pojadę nigdy się nie dowiem, co miała mi do powiedzenia Anka.
A Natalia? No właśnie. Nie odpisałem. Nie dlatego, że nie chcę. Tylko dlatego, że… kurwa, może właśnie dlatego. Co ja robię? Bo z Natalią to nie jest po prostu seks. To odkupienie przez ślinę i pozycję boczną. To ten rodzaj bliskości, który udaje się tylko raz na sto, i tylko jeśli oboje milczycie.
Jak wejdzie w ciebie – ustami, spojrzeniem, zdaniem rzucanym między kolejnym łykiem wina – to przez chwilę jesteś czysty. Nie lepszy. Nie mądrzejszy. Po prostu taki, który może żyć bez obrzydzenia do własnego odbicia. Bez grzechu pierworodnego. Ale właśnie przez to… ona jest niebezpieczna. Bo Natalia zna te drzwi w mojej głowie, których nawet ja nie otwieram. A Józef? Józef nie pyta o drzwi. On je kupił, zanim powstały.
I teraz mam wybór – Noc z kobietą, która wie, gdzie boli, czy weekend z człowiekiem, który wie, jak sprawić, żebyś przestał czuć. Kliknąłem „OK” do Józefa. A potem spojrzałem na wiadomość od Natalii… i schowałem telefon. Bo niektóre noce należy przegrać z klasą.