Uwaga: poniższy tekst zawiera treści tylko dla dorosłych – wulgaryzmy, sceny erotyczne i przemocowe. Jest to utwór literacki, fikcyjny; wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są przypadkowe.
Jezioro
Wyspałem się. Pierwszy raz od tygodni nie śniły mi się ani maile od zarządu, ani cycki Natalii. Może to znak? Może to ta cisza przed kolejnym pierdolnięciem? Słońce wlazło przez rolety jak nieproszony sąsiad w brudnych klapkach po koszeniu trawy. Nie miałem siły się podnieść, więc najpierw zrobiłem test na żywotność – ruszyłem palcami. Działają. Dobra. Potem głową – działa. Jeszcze lepiej.
– Dzisiaj liturgia u Józefa – mruknąłem do siebie jak mantrę. Chociaż trochę zaczynam mieć tego dosyć, wiek 35 lat daję się we znaki. Znowu ci sami faceci. Znowu ten sam rytuał – whisky, powietrze, jezioro, kobiety jak z katalogu, tylko że bez ceny. A może właśnie z nią, tylko w innej walucie? Ale pojadę. Bo jemu się nie odmawia. To Józef.
Józef kończy czterdziestkę, wkracza w ten magiczny rezonans życia – według jakiegoś tam Junga życie zaczyna się po czterdziestce. Nie wiem czy to prawda, ale po cichu liczę, że dzisiaj może się dowiem.
Zwlokłem się z łóżka jakby pod materacem była winda do piekła. Zimna podłoga. Puste butelki w kuchni. Kawa. Przycisk „start” w ekspresie wciśnięty z taką siłą, jakby od niego zależało, czy dzisiaj przeżyję. Włączyłem radio. Leciał jakiś podcast. O szczęściu. Kurwa, serio? Kto słucha takich rzeczy o 7:40 rano? O szczęściu? W tym kraju?
Dzisiaj nie jadę do cyrku, wziąłem zdalne. Ale Monikę powkurwiam na daily standardowo, jak zawsze, tylko zza bezpiecznego ekranu laptopa.
Siadam przy szklanym stole z widokiem na sosny. Cisza jest tak gęsta, że można by ją kroić nożem i smażyć na niej egzystencjalne naleśniki. Gdzieś w oddali szczeka pies sąsiada. Wkurwia mnie, ale mam to w dupie. A potem znowu nic, tylko szum igliwia i moje niespełnione ambicje.
Zoom odpala się na Macu jakby niechętnie. Jak stary kochanek, który wie, że już mu nie dyga, trzeba niebieską tabletkę, nie ma w tym seksu, tylko rytuał.
– Oskar, jesteś z nami? – Monika, jak zwykle z tym głosem jak automatyczna sekretarka, której nikt nie chce.
– Jestem. Zawsze jestem. Jak twój herpes kurwa. – rzuciłem, ale tylko do siebie. Mikrofon wyciszony.
Monika coś pierdoli o nowych case study. W tym momencie przypomina mi nauczycielkę z podstawówki, co uczyła przyrody i zawsze pachniała cebulą spod pachy. Klikam w Slacka. Ping. Ping. Ping. Jak zwykle Paweł nie zawodzi. Ten od kosztorysów, coś tam rozlicza jakby kalkulator był jego bogiem.
Zerkam za okno. Sosny. Mój własny las. Mój dom z czystym betonem i ciepłym drewnem. Nowoczesny, zimny i piękny. Jak Natalia, tylko bez cipki.
Piję kawę. Wciągam powietrze. Udaję, że mnie to wszystko jeszcze obchodzi. Ale prawda jest taka, że bardziej niż nowy sprint interesuje mnie, co dzisiaj Józef przygotował na powitanie.
Jeszcze chwila udawania. Jeszcze kilka głupich zdań na daily. I spierdalam stąd w stronę tego, co naprawdę mnie jara. Mazury, dziewczyny i grzech za grzechem.
Staję przed lustrem. Przelotnie. Bez emocji. Twarz jak z reklamy kremu, tylko że nikt nie dał mi budżetu na CGI. Nos złamany kiedyś… Usta jakby narysowane zakreślaczem. Oczy zmęczone, ale skupione, jak snajper, który wie, że dziś nie będzie musiał strzelać, ale i tak celuje.
Zrzuciłem bokserki, wszedłem pod prysznic. Woda była letnia, jak decyzja milenialsów o ślubie po sześciu latach związku. Szybko. Sprawnie. Bez sentymentów.
Potem ubiór. Ale nie garnitur. Dzisiaj golfista z klasą. Spodnie lekko opinają, ale to nie przypadek. Jest w tym coś obscenicznego, ale nie przez wulgarność. Przez fakt, że każda napotkana kobieta będzie wiedziała, co tam jest zanim zdąży o tym pomyśleć.
Polo dobrze leży, włosy nie wymagają niczego. Ja też nie. Zegarek Bremont. Złoty akcent, który mówi „Stać mnie, żeby udawać, że nie muszę się starać.” Kluczyki. Telefon. Wychodzę. Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie. Jak ostatnie „kocham cię”, którego nikt nie usłyszał.
A potem tylko auto. Muzyka. I długa droga w stronę czegoś, co kiedyś nazywałem zabawą.
Mazury
Droga na Mazury zawsze wygląda tak samo, najpierw piszczący dźwięk opon na rozgrzanym asfalcie, potem monotonia słupków przy drodze, a na końcu ta dziwna cisza między drzewami, która szepcze „Witamy z powrotem, skurwysynu. Czekałeś?”
Za szybą świat zmieniał się jak stara relacja na Facebooku – z „w związku” na „to skomplikowane”. Miasto zostało w tyle. Betony, światła, billboardy z kobietami, które nawet nie wiedzą, że są tylko reklamą botoksu i samotności.
Potem już tylko stacje benzynowe, goście w crocsach z hot-dogiem. Jeden, drugi. Polska wersja snu o wolności. I dziewczyny. Zawsze te dziewczyny. W krótkich spódniczkach, albo bikini, z piersiami jak z TikToka i spojrzeniem jakby zapomniały, że kiedyś będą miały 50 lat i żylaki na udach.
Stoją przy autach. Czekają na coś. A może na kogoś, kto weźmie je i nadzieję jak bułkę na hot-doga. Z tym tłustym sosem, co ścieka po dłoni i smakuje jak grzech – lepki, sztuczny, ale rozkoszny jak język między udami, zanim zdążysz zapytać o imię.
Bo czasem nie chodzi o smak. Chodzi o temperaturę. O to pierwsze ugryzienie, kiedy jeszcze nie wiesz, czy to mięso, czy rozpacz, ale już cieknie ci po brodzie. A one to czują. Patrzą jak sprzedawczynie złudzeń. Skóra lekko opalona, cycki rysowane push-upem jak Photoshopem, usta jak obietnica orgazmu, którego w sumie może nie będzie.
Ale ty i tak byś je zjadł. Nawet na zimno. Nawet bez sosu. Bo są takie chwile w życiu mężczyzny, kiedy trzeba zjeść coś taniego, żeby przypomnieć sobie, że głód nie wybiera.
Patrzę na nie jak na fast food. Wiem, że to niezdrowe. Wiem, że może zatruć. Ale czasami… kurwa, czasami trzeba wrzucić coś na ruszt. Tę jedną cipkę, na szybko – jak parówkę w taniej bułce. Żeby poczuć, że jeszcze żyję. Że jeszcze mnie kręci coś więcej niż KPI i przelewy.
To nie jest głód. To nawyk. To gastro duszy, która zapomniała, jak wygląda prawdziwe jedzenie.
Odjeżdżam. One znikają w lusterku. Jak wspomnienie, które wróci dopiero w nocy, razem z alkoholem i pytaniem „Naprawdę musiałeś?”. Aż w końcu robi się jakby bardziej zielono. Las. Łąki. Jeziora w oddali jak koleżanki z kolonii, które kiedyś ci pokazały cycki, a teraz patrzą na ciebie z wyrzutem. Jakbym miał chuja z paznokciem.
Radio grało coś jazzowego. Albo klasycznego. Chuj wie. I tak myślałem o Józefie. O tym, jak po raz pierwszy mnie tam zaprosił. Pamiętam dokładnie, bo to nie była zwykła impreza. To była jebana inicjacja. Selekcja do Formozy, tylko w wersji WCT. Co oznacza ten skrót? Hmm… whisky, cipki, tajemnice.
Jakbyśmy mieli nosić peleryny i składać ofiary z niewinnych. A prawda? Niewinność przywoziły dziewczyny w plecakach z H&M, a my tylko udawaliśmy, że nie wiemy, ile kosztuje ich przyszłość.
Myśli leciały same. Andrzej, mój dawny przeciwnik w rozmowach o historii, teraz specjalista od marketingu, co pierdoli o storytellingu jak o nowej religii.
Paweł, chirurg serca, który nie ma już serca. Haha. Nie no, żartuję. Paweł jest spoko. Tylko ta Jowita, co kolegów cipą wita… Ehhh. Przykra sprawa. Czasem nawet najlepszemu człowiekowi trafi się żona kurwa. I Józef. Pan ceremonii. Ojciec chrzestny eleganckiego zepsucia. Facet, który wie, kiedy patrzeć w oczy, a kiedy zamknąć drzwi.
Nacisnąłem gaz. Auto sunęło jak jacht przez mgłę. Każdy kilometr mijał jak coraz głębszy zjazd z moralności. Z autopilota życia. W dół. W głąb. W coś bliżej nieokreślonego.
Dom był dokładnie tam, gdzie powinien być. Nie na mapie. Na końcu decyzji. Drewniany, z pozoru skromny. Ale jak się wejdzie… Czuć było pieniądz. Czuć było selekcję. Czuć było władzę, która nie musi krzyczeć, bo wszyscy i tak wiedzą, że ją ma.
Narybek Józefa
Zawsze zastanawiałem się, kto otwiera tę bramę. Czy Józef siedzi gdzieś z pilotem w dłoni, z kieliszkiem i poczuciem absolutnej kontroli? Czy może ta jebana kamera na wjeździe zna już moją rejestrację, mój ryj, moje wahanie przy gazie? Czy chuj wie co? Nigdy się nie dowiedziałem. Ale brama się otworzyła. Jakby dom sam mnie chciał.
Wjechałem powoli. Na wyznaczony parking, przez brzozowy lasek. Już stały tam trzy inne samochody – eleganckie, lśniące, nie droższe niż mój, ale z klasą i stylem. Każde auto wyglądało, jakby mówiło „Wiem, gdzie jestem. I wiem, że nie wolno o tym mówić.”
Spojrzałem przed siebie. Kurwa. Działka. Nie działka. Czternaście hektarów rozpusty, ogrodzonych 2,5-metrowym płotem, jakby trzymali tu tygrysy. Albo inne wilkory.
Las. Własne jezioro. Dom na lekkim wzniesieniu z drewna, szkła i czegoś, czego nie potrafię nazwać, ale zawsze pachnie pieniędzmi i seksem. Tutaj cisza nie jest przyrodą. Jest selekcją. Jest decyzją, kto może ją usłyszeć.
Wysiadłem. Cicho. Muzyka sączyła się gdzieś z głośników, ledwo słyszalna.
Jazz. A może Chopin. Znowu to cholerne coś pomiędzy. Jak sam Józef.
Z daleka dostrzegłem sylwetki. Weranda. Józef oparty o balustradę, ze szklanką. Oczy jak skaner rentgenowski. Widział mnie zanim wysiadłem. Widział mnie zanim pomyślałem, że go zobaczę. Podszedłem powoli, nie spiesząc się. Bo i po co miałem się spieszyć?
– Oskar – i dodał – Dobrze, że jesteś. Póki lato jeszcze oddycha, trzeba je wykorzystać.
Nie podał ręki. Józef nigdy nie podaje. Józef daje ci możliwość bycia. Albo nie.
– Wszystko gotowe. – dodał, jakby to była msza, nie melanż.
Wziąłem od niego szklankę szkockiej.
– Pełnoletnia. Dobrze. – rzuciłem ze spokojem.
Zaraz po tym usłyszałem śmieszki. Młode. Damskie. Gdzieś zza Józefa, spod dużego drzewa. A potem – męski głos. Andrzej. Już rozgrzany. Już w swoim żywiole.
Wszedłem głębiej na taras. Na lewo grill i Paweł – chirurg serca, który nie miał już żadnych złudzeń, że jego małżeństwo da się uratować. Nigdy z nami nie imprezował, ale nie tym razem.
Na prawo dwa leżaki, barek z alkoholami, chłodne szkło i srebrna taca tak na wszelki wypadek.
No i oczywiście chichoczący narybek. Kalina, Mira, Sofia. Józef przedstawił je jak własne córki. Tylko że z tym błyskiem w oku, który mówił coś zupełnie innego. Piękne. Gładkie. Nie naiwne. Ale nie do końca świadome, do czego weszły.
Spojrzałem na nie. Chórkiem krzyknęły – Czeeeeść!
I w tej jednej głosce, przeciągniętej jak guma z majtek, było wszystko – młodość, naiwność, potrzeba aprobaty, i to nieuchwytne „dajcie nam coś, czego jeszcze nie miałyśmy”.
Słońce schodziło jak stary polityk – z klasą, ale z poczuciem, że zostawia po sobie tylko wstyd i dym. Na tarasie zrobiło się gęsto. Śmiech. Prosecco. Whisky. Dym. Sztućce brzęczące o porcelanę, która kosztowała więcej niż miesięczne pensje dziewczyn, które ją czyściły.
I wtedy przeszła Roksa.
Oficjalnie – pomoc imprezowa. Nieoficjalnie – atrakcja wizualna rodem z OnlyFansa, którą Józef „zatrudnił” do podawania jedzenia, napojów i okazjonalnego błyszczenia cyckami.
Szła przez taras z tacą szklanek, w spódniczce tak krótkiej, że cień z niej spierdolił ze wstydu.
Czarne majtki, wilgotne, może się zasikała, może to sok z cipki, może wczorajszy lubrykant po kliencie. Nie miało znaczenia. I tak każdy patrzył.
Stanik miała niby na sobie, ale bardziej pod cyckami. Ciało jak z katalogu „przegięcie deluxe” – skóra błyszcząca, cycki ściśnięte jak argument w rozmowie z idiotą. Do tego te różowe usta, które co chwilę się otwierały w śmiechu. Nie śmiała się z dowcipów. Śmiała się z bycia tu. Z faktu, że ona jedyna nie udaje. Taka słodka, głupia idiotka.
– Ktoś chce drinka? Czy mam rozlać po cycku? – rzuciła jakby to było pytanie cioci o herbatę.
Andrzej gwizdnął. Paweł uniósł brwi. Józef się nie odezwał. On wiedział, że ona działa lepiej niż jakikolwiek toast. I właśnie wtedy, po tym jej przejściu jak burza komentarzy slulejarzay pod postem na facebooku, Andrzej wszedł ze swoim numerem.
Oparty o stół, ze szklanką i żartami, które balansowały między kabaretem a prologiem do loda.
– Wiecie, czym się różni studentka po magisterce od tej po pierwszym roku? – zapytał.
– Tamta jeszcze wierzy w etat, a ta już wie, że kutas szybciej płaci rachunki.
Mira aż się zakrztusiła winem. Sofia skrzywiła się teatralnie, ale nie uciekła wzrokiem.
Kalina tylko patrzyła. Na mnie. Z tym uśmiechem, co mówił „widzę cię, ale jeszcze nie wiem, czy warto.”
– Wpadłeś jej w oko. – szepnął Józef.
Paweł, jak zwykle, gadał o czymś, czego nikt nie rozumiał. Jakieś nowe zastawki, coś o operacjach w robotyce. Dziewczyny kiwały głowami, jakby oglądały doktora House’a, w którym nie ma napisów ani lektora.
Józef? Siedział obok. Ze szklanką. Z uwagą. Przyglądał się sytuacji.
W ruch poszła srebrna taca i karta kredytowa. Cichy dźwięk. Szybkie przygotowanie. Kreski.
Białe jak świeżo wyprane pranie. Andrzej już miał zrolowane sto złotych w dłoni. Mira pierwsza z dziewczyn. Potem Sofia. Kalina odmówiła. Ale w końcu się zgodziła. Jej ręka drżała, ale mina była kamienna. Jakby robiła to z ciekawości, nie z potrzeby. Z gracją kogoś, kto jeszcze nie wie, czy przechodzi inicjację, czy właśnie wchodzi na ring.
Wtenczas Paweł się ocknął.
– Mam Zolpidem! – rzucił podekscytowany.
I zaczął macać się po ciele jak idiota w teatrze absurdu.
Józef wyjął z kieszeni mały pilocik i wcisnął guzik. Z ogrodu rozległ się cichy szum – nagle włączyły się podświetlenia pod drzewami. Sosny wyglądały jak tło do choreografii nowoczesnego porno z budżetem Netflixa. Z głośników poleciała Nina Simone. „Sinnerman”.
– Kiedyś puścił to przy facecie, który się popłakał i wyszedł. – mruknął Paweł.
– A potem wrócił i zbudował startup od uczenia AI etyki. – dodał Andrzej.
– Wspaniale mu to wyszło – rzuciłem. – Widziałem jego pitch deck. Było tam więcej slajdów niż sensu.
Nagle zadzwonił mój telefon. Natalia. Ekran zaświecił się jak wyrzut sumienia. Zdjęcie, które zrobiliśmy na Mazurach dwa lata temu. Ona w bikini. Ja z tym uśmiechem, który miał być tylko dla niej. Nie odbieram.
Drugi raz. „Natalia” – połączenie przychodzące. Nie kurwa. Nie odbieram.
Trzeci raz. Tym razem wiadomość – „Gdzie ty do cholery jesteś? Zakleszczyłeś się w piździe jakiejś małolaty?!”
Andrzej się wtrącił – Schowaj ten telefon i baw się dobrze, mamusia poczeka. – rzucił z uśmieszkiem jak sprzedawca kokainy dla maturzystek.
Pomyślałem, że w sumie nie lubię chujka. Ale chuj tam. Wziąłem łyka whisky do dna. I krzyknąłem do Pawła:
– Zussman, gdzie moja apteczka?!
Roześmiał się szeroko:
– Proszę jak ciebie! – I rzucił mi biało-fioletowe opakowanie.
Spojrzałem w niebo. Zaciągnąłem się dymem z czyjegoś skręta. Nawet nie wiedziałem, czyim.
A może wiedziałem. Może to było obojętne.
Andrzej się nie zamykał. Zaczął opowiadać, jak poznał jakąś Ukrainkę na lotnisku i zrobił jej loda. Tak, on jej. Nie ona jemu. Tak twierdził.
Kalina spojrzała na mnie. Nie jakby flirtowała. Nie jakby oceniała. Tylko jakby mówiła wzrokiem – „Chodźmy stąd, bo mam dosyć tego błazna.”
I nie musiała wcale tego mówić. Wstałem. Wziąłem kolejną szklankę. I poszliśmy.
Ciemno
Było już ciemno. Pomost był cichy. Drewniane deski pod stopami oddychały nocą. Jezioro jak aksamit. Czarne, nieruchome. Jakby ktoś rozlał tusz z nieba i zapomniał zatrzeć.
Kalina usiadła blisko. Za blisko. Jej skóra pachniała prosecco i chyba dziewczyńską desperacją. Miała rozpiętą bluzkę, stanik przekrzywiony pod t-shirtem, jakby chciała coś poprawić, ale zapomniała co.
Pochyliła się do mnie. Jej włosy dotknęły mojej szyi. Usta lizały moje ucho. Szeptała coś o tym, że nie umie pływać, ale ze mną się nie boi.
Ręka zsunęła się na mój brzuch. Potem niżej. Przez spodnie. Pewna. Jakby dotykała czegoś, co zna. Jakby robiła to już nie raz.
– Mogę? – wyszeptała, z językiem na wardze jak nastolatka prosząca o papierosa.
Jej palce zacisnęły się na mnie. Miałem już twardo. Bardzo kurwa twardo. Nie powiem, że nie przecież.
W głowie dziesiątki wersji tej sceny. Na plecach. Na kolanach. Z jej głową między moimi udami, szeptem błagającym jeszcze. Mógłbym ją rżnąć tutaj. Teraz. Na boku. Na pieska. Na stojąco. Na siedząco. Nie ważne. Mogłem dać jej to, czego nikt nie dał – brutalność z czułością. Ale…
Właśnie. Kurwa ale.
Bo była naćpana. Do granic możliwości. Niemalże złoty strzał. Bo jej oczy nie patrzyły, tylko błądziły. Bo pachniała jak dziewczyna, która kiedyś rano zapyta „co się stało?”
A ja? Byłem twardy, trochę odurzony i cholernie bliski tego, żeby ją wziąć. Ale nie wziąłem.
Złapałem jej dłoń. Delikatnie. Odciągnąłem. Spojrzałem w jej twarz. Uśmiechała się pijanym półuśmiechem, jakby właśnie dostała to, na co czekała.
– Nie – powiedziałem cicho.
Nie zdążyła zapytać dlaczego. Za plecami usłyszałem kroki. Skrzypnięcie deski. I ten głos.
– Nie zabieram, tylko pożyczam. Andrzej. Z tym swoim uśmiechem księdza sprzedającego dropsy pod ogólniakiem. W jednej dłoni drink. W drugiej pewność, że świat mu pozwoli na wszystko.
Kalina spojrzała na niego. Totalnie pijana. Na chwilę rozpoznała twarz. Potem znowu się zgubiła. Andrzej wyciągnął rękę.
– Chodź, księżniczko.
– Ja ci pokażę bajkę, której jeszcze nie znałaś.
Kalina wstała. Chwiejnie. Popatrzyła na mnie. Nie było w tym spojrzeniu wyrzutu. Była w nim zgoda. Zgoda na to, że wybrałem nie. A ona, nie mogła już nie wybrać. Odeszli. W stronę końca pomostu. W stronę łódki.
[Andrzej]
Chciałem, żeby to zapamiętała. Nie jako numerek. Nie jako zwykłe „było fajnie”. Chciałem, żeby zostało w niej coś więcej. Żeby wiedziała, że została wybrana. Jak kurwa do rytuału. Jak gejsza, tylko bez tej całej japońskiej ściemy.
Mówił jej, że to nie będzie zwykłe pieprzenie. Że to przejście. Inicjacja. Że stanie się kimś wyjątkowym, jego kurtyzaną, jego tajemnicą. Kurtyzaną, kurwa bo pęknę. Ona się zaśmiała. Pijana. To jak gejsza? – zapytała. Skinął głową. Nie musiała rozumieć. Miała tylko poddać się temu, co miało się wydarzyć.
Pomógł jej wejść do łódki. Chwiała się. Ręce i nogi jak z waty. Pachniała alkoholem. I Oskarem. Zrobiło mu się twardo od samego zapachu.
– Zaufaj mi – szepnął.
Usiadła przodem, potem odwróciła się i uklękła. Tyłem do niego. Głowa lekko opadająca. Ciało miękkie, bez napięcia. Jakby już była gdzieś indziej. Wszedł w nią powoli. Głęboko. Cicho. Nie protestowała. Może nie mogła. Może nie wiedziała.
Szeptał coś o wodzie. Że oczyszcza. Że bezdech to moment prawdy. Jak w buddyzmie. Jak w zen. Jakby mówił to sobie, nie jej. Kiedyś coś słyszał, jakby legendę, o elitarnych kurtyzanach w czasach dynastii Tang, gdzie bogaci urzędnicy i kupcy korzystali z łodzi rozkoszy.
Delikatnie pochylił się nad nią. Ręce położył na jej biodrach. Potem jedną ręką objął ją za kark. Drugą złapał za ręce. I włożył głowę do wody. Powoli. Jakby chrzcił. Jakby zaczynał nowe życie.
Ona nie walczyła. Czuła jakby to był tylko sen. Zolpidem, kreska, wino to mieszanka, która zabiera świadomość, ale zostawia ciepło między nogami.
Woda sama ją przyjęła. Cicho. Bez sprzeciwu. Jak wszystko tej nocy. Ruchał ją. Głęboko. Równo. Aż nagle… coś się zmieniło. Jej pochwa zaczęła się zaciskać. Nieregularnie. Skurcz. Odpuszczenie. Skurcz. Skurcz. Dłuższy. Jakby go wołała. Jakby go wciągała. Coraz głębiej i głębiej. Nie wiedział, że to brak tlenu. Że to nie rozkosz, tylko walka ciała o życie.
Zacisnął dłonie mocniej. Przytrzymał ją. Jeszcze chwilę. Jeszcze moment. Chciał dojść razem z nią. I doszedł. Z jej głową pod wodą. Z mięśniami zaciskającymi się na jego kutasie jak rytualny uścisk bogini. Ona jeszcze próbowała walczyć. Złapać go za tyłek. Myślał, że ona chce, żeby jeszcze nie wychodził.
A potem… cisza. Puścił ją. Bezwładne ciało osunęło się na burtę łódki. Bez siły. Bez dźwięku. Bez życia.
Andrzej przez chwilę siedział. Z mokrym kutasem. Z pulsującym sercem. Jak po maratonie. I z czymś, czego nie potrafił jeszcze nazwać. Nie panikował. Wytarł się w jej sukienkę. Poprawił włosy. Chwycił za wiosło i popłyną z powrotem.
Cicho
O świcie jezioro było martwe. Martwe i piękne, jak kobieta, która przestała mówić. Łódka była przycumowana do pomostu. Delikatnie kołysała się na wodzie, jakby właśnie zakończyła jakiś sen.
Andrzej spał w niej rozkraczony jak pomnik kaca – w jednej ręce trzymał pustą szklankę, w drugiej ster. Z jedną nogą w skarpetce, drugą w wodzie. Głowa przekrzywiona, jakby wciąż szeptał komuś do ucha.
Oskar wyszedł na taras. Słońce dopiero rozlewało się po koronach sosen. Powietrze było tak rześkie, jak oddech nastolatki, odżywcze, niewinne, aż nieprzyzwoicie pożądane. Józef już siedział, z filiżanką espresso i wzrokiem jak lustro – chłodnym, gładkim, odbijającym tylko to, co chce.
– Zobacz – rzucił, wskazując głową w stronę łódki. – Nasz romantyk jeszcze śpi z nią w objęciach jeziora.
Oskar uśmiechnął się krzywo.
– No. I jeszcze mówią, że mężczyźni nie potrafią się przywiązać.
Śmiech. Cichy. Jakby nie chciał nikogo obudzić. Wtedy wyszła Roksa. W tej samej, lekko rozciągniętej koszulce, z papierosem, który już dawno powinien był zgasnąć.
– Nie śpi z nikim – rzuciła. – Jest sam. Widziałam. Spod koca wystaje tylko on.
Wszyscy zamilkli. Oskar odwrócił wzrok w stronę jeziora. Coś pływało przy brzegu. Poszli sprawdzić. Jakiś kawałek materiału. To chyba majtki. Białe. Damskie. Falowały na wodzie jak zdanie, którego nikt nie chce dokończyć.
– Kalina? – rzucił Oskar, nie patrząc już na Józefa.
Ten wypił ostatni łyk kawy.
– Może pojechała pierwsza. Wiesz, że tutaj nie wszyscy zostają do końca.
Roksa usiadła na schodku tarasu, wciągnęła dym z papierosa i wypuściła go prosto w niebo.
– Znacie tę legendę o wiedźmie z wyspy?
Paweł zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz?
– No, że pod koniec lata, jak dni się kurczą, ona wybiera jedną dziewczynę. Zawsze najładniejszą. Czystą. I ona znika bez śladu.
– Tylko majtki zostają. Żeby było wiadomo, że to była dziewczyna. – rzucił ironicznie Oskar
Cisza.
– Kto ci takie głupoty napierdolił? – rzucił wkurwiony Paweł.
Roksa wzruszyła ramionami.
– Józef.
Kręcąc loka na palcu, patrząc gdzieś w przestrzeń.
– Tak mi powiedział. Że to taka tutejsza legenda… żeby dziewczyny wiedziały, kiedy przestać być miłe.
Wszyscy spojrzeli na Józefa.
A on tylko lekko westchnął i przewrócił oczami. Nie z zażenowania. Nie z potwierdzenia. Tylko tak… jakby nic się nie wydarzyło.
I właśnie dlatego wszyscy wiedzieli, że coś się wydarzyło.
Oskar spojrzał przez ramię.
– A te dwie? – rzucił, półgłosem.
– Śpią – odpowiedziała Roksa, przeciągając się jak kot po burdelu.
– A żyją? – zapytał Oskar, bez ironii.
Roksa wzruszyła ramionami.
– Chyba tak.


